Książka Rafała Jackiewicza „Życie na ostrzu noża” w środę trafiła do księgarni w całej Polsce. Pięściarz opisuje w niej, jak wyglądała jego codzienność zanim został zawodowym bokserem, ale pisze też o swojej karierze oraz kulisach polskiego boksu. Przeczytajcie fragment autobiografii, w którym opisuje walkę eliminacyjną IBF z Delvinem Rodriguezem.
Amerykański styl bycia przeciwnika trochę mnie zirytował. Chłopak był zarozumiały, a dzień przed pojedynkiem powiedział w mediach, że po zwycięstwie napije się polskiej wódki i poderwie polską dziewczynę. Kurwa, jak mi to utkwiło w głowie! Jeszcze przed pierwszym gongiem pomyślałem, że potraktuję go jak chamów z Warszawy, którzy kiedyś przyjeżdżali do Sufczyna pić nasze wina i wyrywać nasze dupy, czyli po prostu najebię mu i go okradnę, tyle że ze zwycięstwa.
Stajemy na ringu, twarzą w twarz, a ja muszę się wspinać na palce, bo jest 10 centymetrów wyższy. Zaczyna się walka. Wszystkie ruchy wyważone, wypracowane przez lata. Pozostaję skupiony, bo gość jest niebezpieczny. Widziałem, jak nokautuje rywali. Zatem bez podpalania się, spokojnie, ale jednocześnie bez obaw. Trochę się dziwię, bo typ wyższy o pół głowy, a ja trafiam go lewym prostym i prawym po uniku. Mijają rundy, wszystko idzie idealnie. Zyskuję przewagę, punktuję, sam nie zbieram za dużo. Pół walki za nami. Szósta runda, a ja dalej swoje. Mija minuta i dwadzieścia sekund. Idzie akcja za akcję. Lewy, prawy prosty, przy czym lewymi się stykamy, a prawy mojego przeciwnika, ze względu na jego większy zasięg ramion, dochodzi do mojej głowy. Jakbym dostał kijem bejsbolowym w cymbał! Nogi się pode mną uginają, łeb przekręca mi o 360 stopni. Odrzuca mnie, a on leci z gradem ciosów. Gradem? Nie, kurwa, lawiną! Odwracam się lekko bokiem od spadających bomb i dostaję kolejnego sierpa, który prostuje mnie w drugą stronę. Opieram się o liny, a tamten wali jak dziki. Już tylko instynktownie trzymam łapy w górze. Jak pijany mistrz próbuję uników, uszczelniam gardę, ale to wszystko. Nie odpowiadam! Gdyby sędzia przerwał to w tamtym momencie, to nikt oprócz mnie nie miałby do niego pretensji. Na szczęście ringowym był bardzo doświadczony Edi Cotton, który dał mi szansę. Po tej nawałnicy ciosów, którą wytrzymałem, na koniec klękam na kolano, ale bardziej po popchnięciu niż po ciosie. Wstaję, ale wpadam do narożnika. Stoję, a sędzia liczy do ośmiu, po czym pyta:
– Walczysz dalej?
Nie wiem, o co mu chodzi… Boże! Instynktownie podnoszę ręce, bełkoczę, że tak, chcę walczyć. Gdy wstawałem z desek, z kotłowaniny bezładnych, nic nieznaczących myśli tylko jedna nabiera realnego kształtu: mieszkanie, chata, cztery pokoje, mieszkanie, chata, cztery pokoje… Wiem, że muszę wygrać, bo przed walką kupiłem mieszkanie bez kasy. Do końca rundy jeszcze minuta i 40 sekund. Jestem, kurwa, półprzytomny, ale garda i do przodu. Wściekły Rodríguez cały czas zadaje ciosy, bije w różnych płaszczyznach, z dużą siłą, a ja tylko się bronię. Czas leci. Drugi raz nie leżę. Na koniec rundy jeszcze zderzamy się głowami. Ależ to była runda! Jestem, żyję i walczę dalej.
Kolejne rundy były dla mnie raz lepsze, raz gorsze, lecz dałem radę. Pamiętną szóstą sędziowie punktowali 10-7 ze względu na to, że nie zadawałem ciosów przez pół rundy i byłem liczony. To rzadka punktacja – zazwyczaj runda z knockdownem punktowana jest 10-8. Cóż, 10-7 to tak, jakbym przegrał trzy rundy! Gdyby dalsza walka okazała się wyrównana, byłoby po mnie.
Rozlega się końcowy gong, a ja mimo wszystko prawie pewny wygranej podnoszę ręce w geście zwycięstwa. Zmęczony, obity, spuchnięty, ale szczęśliwy czekam z niecierpliwością na ogłoszenie werdyktu. Sędzia łapie nas za nadgarstki, gratuluje świetnej walki… i wtedy dzieje się coś niesamowitego – okazuje się, że wygrałem jednogłośnie na punkty i nawet sędzia z Ameryki uznaje moją wyższość. I co, kurwa, Rodríguez? Wódki to możesz się napić, ale z żalu, a jak chcesz polską dupę, to musisz zapierdalać do burdelu! – tak sobie myślę i wyklinam go w duchu.
Wziąłem mikrofon i podziękowałem wszystkim, którym powinienem. Na końcu jednak nie omieszkałem odnieść się do „przyjaciół”.
– Wszyscy ci, którzy mi życzyliście, żebym wylądował pod mostem, gdybym nie wygrał i nie zarobił na mieszkanie. Powiem wam jedno: walcie się na ryj!!!
Potem chcieli mnie opierdolić za to, że powiedziałem tak na antenie, ale szybko to uciąłem.
– Dajcie mi spokój. Zobaczcie, jak wyglądam. Mogę i należy mi się – powiedziałem i pokazałem opuchnięty pysk.
Fragment pochodzi z książki Rafała Jackiewicza, Łukasza Chmielewskiego i Artura Łukaszewskiego „Rafał Jackiewicz. Życie na ostrzu noża”. Odwiedź www.rafaljackiewicz.pl i przeczytaj kolejne fragmenty!