Witajcie w czerwcu, „Z przymrużeniem oka” wraca po lekkiej przerwie. Dzisiaj głównie boks, bo tak jakoś mi w duszy gra. Przede wszystkim wrócimy na chwil kilka do Gelsenkirchen gdzie 29 maja Albert Sosnowski starł się z Witalijem Kliczko. Powiem Wam, czemu znacznie bardziej wolę gale bokserskie organizowane przez Amerykanów niż przez Niemców. Przyjrzymy się również najbliższemu rywalowi Tomka Adamka, potem krótkie podsumowanie UFC 114 a na koniec…trochę „inna bajka”.
Hala Veltins Arena w Gelsenkirchen, data 29.05.2010, naprzeciw siebie stają Albert Sosnowski i Witalij Kliczko. Niemcy zafundowali Albertowi całkiem ładną oprawę na wejście, mianowicie sprowadzili z jakiś odległych krajów (za górami za lasami), smoka ziejącego ogniem. Oprócz zapachu siarki, czuć było w powietrzu efekciarski robiony pod publikę patetyzm, który jednak w jednym momencie szlag trafił, bo Albert wyszedł do ringu przy dźwiękach wysoce nie patetycznego utworu „I feel good” – Jamesa Browna. Pomijam już fakt, że było to chyba najdłuższe wyjście do ringu „Dragona” w jego karierze, bo musiał oczywiście przejść pół stadionu, tym samym zdążył się po drodze na pewno porządnie dogrzać a nawet i pewnie zmęczyć. Zresztą, co innego jak by miał, chociaż prostą drogę i nie musiał lawirować między jakimiś barowymi stolikami! No właśnie, nie lubię gal organizowanych przez Niemców, bo min.: organizacyjnie kuleją i wyglądają jak tanie widowiska dla gawiedzi. Nawet Michael Buffer jakoś nie cieszył, bo wyglądało trochę tak jak by zapowiadał finałowe starcie na automacie bokser na festynie w Parzymiechach Górnych. Tak, dla Niemców to po prostu był festyn, z grillem z piwkiem i z boksem jako tłem do tego. Podobno właśnie nawet sam Buffer śmiał się kiedyś z organizacji walki bokserskiej o Mistrzostwo Świata na stadionie piłkarskim. Bo jaki w tym sens? Że bilety?! Z samych reklam wpłynęło przecież nieporównywalnie więcej pieniędzy niż z biletów. A Ci, co mieli te dalsze miejsca to na pewno, kompletnie nic nie widzieli, więc pozostało im skupić się na tym, czego dosięgało ich oko, czyli piwa i kiełbaski z grilla. Warto również wspomnieć, że gala obsadzona takimi walkami jak: Ochieng vs Borovcanin, Banks vs Gavern czy Kliczko vs Sosnowski w USA nie zapełniłaby nawet salki w szkole średniej. Kibic bokserski (zaznaczam – bokserski) w Stanach jest znacznie bardziej wymagający, dla Niemców to był tak jak pisałem po prostu festyn z boksem w tle.
Co do samej walki? No nie czarujmy się, Albert jest klasę za Witalijem i gdyby Ukrainiec bardziej się przyłożył, walka zakończyłaby się szybciej. A dlaczego jakoś specjalnie się nie przykładał? Odpowiedzią mogą być reklamy, które leciały w przerwach między rundami. Nie można oczywiście odmówić Sosnowskiemu serca, bo mimo wszystko walczył naprawdę dobrze, z tym, że w tej walce wyszły wszystkie jego słabości i braki techniczne. Inna sprawa, że Kliczkowie na aktualny moment są mocni, bo…ich rywale są słabi. I to najlepiej obrazuje „biedę” HW. Mimo wszystko, „Dragon” pokazał się w światowym boksie walcząc z jednym z mistrzów, nie dał plamy. Bardzo możliwe, więc że utrzyma się na głównej scenie bokserskiej i jeszcze nie raz „zawalczy o coś”. Musi jednak poprawić kilka złych nawyków.
Najbliższy rywal Tomka Adamka nazywa się Michael Grant. Ten sam Grant, który w 1999 r. w dość niecodziennych okolicznościach wygrał z Andrzejem Gołotą. Młodszym kibicom zdecydowanie polecam obejrzeć walkę Andrzej Gołota vs Michael Grant. Po pierwsze zobaczycie „tamtego” Granta i będziecie mieli możliwość porównania go z tym „aktualnym” Grantem, który w lato będzie walczył w Newark z Adamkiem. Po drugie (tu znów zwracam się do młodszych kibiców) obejrzycie w akcji „innego”, tego bardziej „prawdziwego” Andrzeja Gołotę. Taki „szarpany-zrywany” styl u Andrzeja zawsze był obecny, ale zwróćcie uwagę przede wszystkim na wyczucie czasu i dystansu oraz oczywiście tą lewą rękę, która dla każdego przeciwnika Andrew stanowiła ogromne zagrożenie. Jak skończyła się tamta potyczka? Myślę, że wszyscy wiemy dodam tylko, że do czasu tej feralnej 10 rundy Andrzej prowadził na punkty u wszystkich trzech sędziów.
Czym Grant może zagrozić Adamkowi? Przede wszystkim zasięgiem ramion, który ma większy o…27 cm.! Do tego oczywiście dochodzi różnica wzrostu oraz doświadczenie w wadze ciężkiej. Na niekorzyść Granta przemawia to, że ma już 37 lat i jest nieco „zardzewiały”, ponieważ po 2005 r. walczył zaledwie 5 razy i to z niezbyt wymagającymi przeciwnikami. Jak wypadnie Tomek w konfrontacji z takim kolosem, dowiemy się 21 sierpnia. Osobiście mam wrażenie, że walka będzie piekielnie nudna a „Góral” wyjdzie z niej zwycięsko na punkty. Ale może być też tak, że ręce Granta okażą się przeszkodą nie do przejścia dla Adamka. Chociaż obym się mylił w tym przypadku.
Wielokrotnie powtarzałem, że nie przepadam za UFC, owszem mają bardzo mocno obsadzony skład. Ale odrzuca mnie jakoś cała ich polityka i propaganda. Generalnie więc, walki zazwyczaj oglądam na drugi dzień (lub później) po gali i tylko te które w jakiś sposób mnie interesują. Tym razem było inaczej, nie żebym zarywał noc specjalnie dla UFC 114 ale jakoś niespecjalnie chciało mi się spać a godzina była odpowiednia, aby rozpocząć noc z UFC. Może jest to moje subiektywne odczucie, ale walki nie były zbyt porywające, cytując legendę polskiego kina, Jana Himilsbacha – „Nuda Panie”. Niezłą walkę dali Miller i Bisping, średnią natomiast główni bohaterowie, czyli „Rampage” i Evans. Obydwaj bali się zaryzykować i pójść do przodu, przez co każdy z nich walczył bardzo zachowawczo a starcie należało do tych, przy których obrócenie głowy i spoglądanie na ścianę wydaje się równie ciekawym zajęciem. Dziwną walkę dał Todd Duffe, przez cały czas kontrolował sytuację, wszystkie ciosy, jakie wyprowadzał dochodziły do Russowa ale za każdym razem po akcji cofał się do tyłu. A wystarczyło pójść za ciosem i walka szybko by się skończyła. Po kilkunastej lub kilkudziesiątej takiej sytuacji, kiedy głowa Russowa odskakiwała po każdym ciosie Duffego a ten znowu cofał się do tyłu, pomyślałem (dość złośliwie, przyznaje) „a żebyś tak się nadział na jakiś jeden cios, to się może nauczysz” i…słowo ciałem się stało. Wiem, że to nie ja oczywiście spowodowałem, ale jakoś tak głupio mi było po wszystkim.
A teraz, wspomniana „inna bajka”. Fedor Emelianienko jako wielki fan Los Angeles Lakers, twierdzi, że to właśnie Lakers wygrają w trwającym właśnie finale ligi NBA z Boston Celtics. Ja, powiem Wam dlaczego tak się nie stanie. Przede wszystkim play-off w NBA a już w szczególności ścisłe finały to czas weteranów oraz rezerwowych graczy obwodu, doświadczenie i kalkulacja jest wtedy na miarę złota, przebojowość nic tu nie daje. Poza Bryantem, sprawiającym wrażenie zmęczonego Odomem, grającym z tendencją spadkową Gasolem, zmagającym się z kontuzją kolana Bynumem czy miewającym dobre przebłyski Fisherem lub dobrym, ale chimerycznym Artestem, Lakers nie mają zbytnio zawodników, którzy mogliby pociągnąć ten finał. Natomiast „Wielka Trójka” Celtics, czyli Garnett, Allen i Pierce jeszcze nie zagrała na miarę swoich możliwości, dlaczego? Bo są bardzo dobrze wspierani przez resztę zespołu. U Lakers natomiast może dojść zmęczenie, gdyż główni gracze są bardzo mocno eksploatowani. Aktualny stan meczów to 2:2 (gra się do 4 zwycięskich meczów). Fedor powiedział, że rywalizacja zakończy się na meczu nr. 7 a więc wynik będzie ustalony na 4:3 dla Los Angeles Lakers. Ja również obstawiam wynik 4:3 ale zwycięzcami będą jednak Boston Celtics. Mecz nr. 5 już w niedzielę o 2 w nocy naszego czasu. Polecam, jeśli ktoś choć trochę lubi koszykówkę, bo naprawdę warto obejrzeć takie widowisko. Przypominam że sam Fedor Emelianienko się tym pasjonuje.
Jędrzej Kowalik
www.fight24.pl
Ja tam, też stawiam na Celtów, bo mają chyba najlepszy skład w lidze. Sam Kobe cudów nie zdziała, a raczej nie powinien.
Boks= szit, a zwłaszcza z Germanii
Ciągle nie rozumiem o co chodzi z tym Sosnowskim. Wyglądał jak kurczak przy Witku i bał się nawet mu w oczy spojrzeć. Te wszystkie komentarze „że nie był taki słaby”. No więc był słaby i tyle. Po prostu wszystkim szkoda naszego Orła, ale wszyscy doskonale wiedzieli, że celem tego spotkania jest uniknięcie śmierci a nie wygranie. Nie ma człowieka na Ziemi któryby przed obliczem Najwyższego powiedział: „Dopuszczałem/łam możliwość, że Mr 'I-feel-so-damn-Good’ wygra”. I po co to całe pie***enie? Dla wszsytkich nas Mr IFSDG był jak syn pierworodny: „żeby mu tylko Witalij nie przylał za mocno i broń Boże w twarz…” no ale co to za „mecz pięściarski”?. Guzik.
Boks szit? Ogarnij się trochę, proszę. Gale organizowane w Niemczech to jedno wielkie kupsko, tu się zgodzę, ale nazywanie tak całej sztuki pięściarstwa po prostu nie przetrawię. Od boksu się w końcu wszystko zaczęło.