Od 2008 roku terroryzował bogatą w światowej klasy zawodników dywizję półśrednią, która za sprawą jego dominacji w oczach przeciętnego fana zrobiła się mocno przewidywalna.
Jeden z najlepszych zawodników w historii MMA, Georges Saint-Pierre, na którego recepty przez pięć lat nie byli w stanie znaleźć najlepsi półśredni strikerzy, grapplerzy i zapaśnicy, zrzucił ze swoich barków z każdym rokiem coraz bardziej doskwierajace mu jarzmo dzierżenia mistrzowskiego pasa, czym zapoczątkował szalenie interesująco zapowiadający się – choć krótkotrwały – okres bezkrólewia w dywizji do 77 kilogramów w UFC. O karierze kanadyjskiego mistrza powiemy sobie kilka słów następnym razem – w poniższym tekście natomiast przyjrzymy się bliżej perspektywom, jakie rysują się przed kategorią półśrednią po odejściu Rusha.
Nowa stara elita
Dywizja do 77 kilogramów jest niezwykle bogata w zastępy utalentowanych zawodników – od raczkujących dopiero na największej scenie ale perspektywicznych fighterów, przez tych, którzy pierwsze testy na najwyższym poziomie mają już za sobą, ale nadal muszą udowodnić swoją wartość na tle poważniejszych rywali oraz tych już dzisiaj pukających do drzwi czołówki, którzy za kilka miesięcy mogą stanowić o sile dywizji, kończąc na zawodnikach o ugruntowanej już pozycji, którzy po odejściu Saint-Pierre’a odgrywać będą pierwsze skrzypce w tej prawdopodobnie najsilniej obsadzonej kategorii wagowej UFC. I to od tych ostatnich rozpoczniemy naszą analizę.
Bezkrólewie w dywizji półśredniej potrwa do 15 marca 2014 roku, gdy na UFC 171 Johny Hendricks zmierzy się z Robbie Lawlerem. BiggRigg po kontrowersyjnej, ale absolutnie nie skandalicznej decyzji przegrał mistrzowski bój z GSP – wynik mógł bowiem spokojnie pójść w obie strony, gdyż kluczowa, pierwsza runda była niezwykle wyrównana, z minimalnym wskazaniem na broniącego pas Kanadyjczyka. Tak czy inaczej, Hendricks potwierdził tamtym starciem, że stał się potężną siłą w swojej dywizji, z którą absolutnie każdy powinien się liczyć.
Johny Hendricks częstuje próbującego obalać GSP kilkoma potężnymi łokciami w pierwszej rundzie ich pojedynku. To najmocniejsze ciosy Amerykanina, jakie dosięgły Kanadyjczyka w otwierającej ich starcie rundzie.
O ile już jego poprzedzająca walkę o pas wygrana nad Carlosem Conditem była szalenie wartościowa i znamionowała spory postęp w bokserskich umiejętnościach walczącego wówczas z kontry – co świetnie zdało egzamin! – Johny’ego, to starcie z Kanadyjczykiem udowodniło, że Amerykanin potrafi też umiejętnie zarządzać swoimi zasobami kondycyjnymi, będąc w stanie przewalczyć w niezłym tempie na dystansie pięciu rund. Potworna siła, bardzo dobre zapasy, nokautujący cios, dobre cardio i nieustannie szlifowana stójka czynią z niego absolutnie kluczowego gracza w rozgrywce o pas mistrzowski.
Tuż za nim czai się jeden z białych kruków, który – walcząc na najwyższym poziomie – nieustannie dąży do skończenia. Jego jednorazowy wybryk w starciu z Nickiem Diazem stanowi tutaj niechlubny wyjątek od reguły. Chodzi, rzecz jasna, o wspomnianego już w niniejszym tekście Carlosa Condita. The Natural Born Killer, którego pseudonim, jak rzadko, idealnie odzwierciedla charakterystykę tego zawodnika, stoczył efektowną i szalenie wyrównaną walkę z Hendricksem, z której jednak wyszedł na tarczy z uwagi na swoje odwieczne deficyty zapaśnicze. Jak zresztą wspominał niedawno, od tamtejszej walki pracuje nad nimi nieustannie, choć pierwsza runda jego późniejszej walki z Martinem Kampmannem może sugerować, że postępy nie idą tak szybko, jakby sobie tego Condit życzył.
Carlos Condit firmowym kopnięciem na kolano, w którym wyspecjalizowali się zawodnicy Grega Jacksona, ustawia sobie Dana Hardy, którego następnie powala potężnym lewym, by dobić go w parterze.
Na swoje szczęście jednak podopieczny Grega Jacksona jest szalenie niebezpiecznym i kreatywnym zawodnikiem z pleców, co zapewnia mu tam względne bezpieczeństwo, choć i tak nie zjednuje mu przychylności sędziów wyżej ceniących sobie fighterów znajdujących się na górze.
The Natural Born Killer szybko pozbierał się po porażce z Hendricksem – i wcześniejszej z GSP – i pomimo przegranej pierwszej rundy z Kampmannem, od drugiej jego dominacja nie podlegała już dyskusji, czego zwieńczeniem był efektowny nokaut na Duńczyku w czwartej odsłonie. Jego arcyciekawie zapowiadający się bój z Mattem Brownem nie doszedł do skutku i aktualnie dla Condita poszukiwany jest nowy rywal. Tytanoszczęki Amerykanin znajduje się prawdopodobnie o jedno zwycięstwo od walki o pas.
Robbie Lawler przeżywa obecnie swoją drugą młodość niczym, nie przymierzając, Vitor Belfort. Po wchłonięciu organizacji Strikeforce przez UFC Ruthless prezentuje się doskonale – najpierw brutalnie rozprawił się z solidnym, przynajmniej do niedawna, Joshem Koscheckiem, potem zdemolował Bobby’ego Voelkera, który zastąpił kontuzjowanego Siyara Bahadurzadę (ten z kolei wskoczył wówczas na miejsce kontuzjowanego Tareca Saffiedina), wreszcie w swoim ostatnim boju z kwitkiem odprawił faworyzowanego przez ekspertów większych i mniejszych Rory’ego MacDonalda. Lawler demonstruje dojrzałość i opanowanie, których wyraźnie brakowało mu na wcześniejszych etapach jego kariery. Znacznie staranniej rozkłada też swoje nie zawsze największe zasoby kondycyjne, o czym bez wątpienia świadczy zwycięstwo przez decyzję (pierwszy raz od 10 lat!) nad Aresem.
Robbie Lawler trafia swoją ulubioną techniką – prawym sierpowym – Rory’ego MacDonalda. W kolejnej akcji, w odpowiedzi na bezpośredni lewy na korpus odsłoniętego całkowicie Kanadyjczyka, posyła go na deski mocnym lewym.
Jednocześnie Lawler nie stracił nic ze swego zabójczego instynktu, który zaprzęga do działania w najlepszych możliwych momentach, nie rzucając już obszernymi cepami bez zastanowienia. Jego odwrotna pozycja sprawiała, sprawia i sprawiać będzie spore problemy jego kolejnym rywalom – choć w kolejnym pojedynku zmierzy się akurat z mańkutem, bo i Hendricks walczy z odwrotnej pozycji. Ruthless nie jest faworytem tego starcia, ale pamiętajmy, że był też ogromnym underdogiem w walce z MacDonaldem, a jak to się skończyło, wszyscy pamiętamy.
Wreszcie ostatni ze ścisłej czołówki dywizji półśredniej, trenujący pod okiem Firasa Zahabiego i tym samym dachem co Georges Saint-Pierre Rory MacDonald. Ares to ledwie 24-letni zawodnik, który już teraz znajduje się w czubie swojej dywizji. Filozofia Tristar Gym powoduje jednak, że MacDonald staje się coraz mniej efektownie walczącym zawodnikiem, który – podobnie jak GSP – cechuje się ogromną awersją do podejmowania najmniejszego choćby ryzyka w oktagonie. W starciu z Che Millsem, przegrywając wymiany stójkowe, błyskawicznie przeniósł walkę do parteru – do tego jeszcze należy podejść ze zrozumieniem, bo oczywistym jest, że walczy się tam, gdzie dysponuje się największą przewagą. W kolejnej potyczce jednak MacDonald zmierzył się z BJ Pennem, którego, owszem, spacyfikował, ale już wtedy dostrzec można było sygnały nowego, ultra-bezpiecznego stylu walki Kanadyjczyka. MacDonald kilka razy bardzo mocno uszkodził Hawajczyka i wydawało się, że kwestią dwóch, trzech ciosów jest skończenie The Prodigy, ale… nigdy to nie nastąpiło. Ares po walce tłumaczył, że było to celowe zachowanie, bo chciał, żeby Penn cierpiał, co ochoczo podchwycili fani, tworząc w swoich głowach obraz psychopatycznego i zimnego do szpiku kości Kanadyjczyka. Moim jednak zdaniem metodyczna pacyfikacja Penna, która nie zakończyła się zwycięstwem przed czasem, wynikała właśnie z rygorystycznego przestrzegania gameplanu narzuconego MacDonaldowi przed walką. Gameplanu, który podporządkowany jest zwycięstwu przy absolutnej eliminacji czynników ryzyka – a te pojawiają się, gdy wykonuje się techniki z pełną siłą, chcąc skończyć rywala. Starcie z Jakem Ellenbergerem potwierdziło te przypuszczenia – MacDonald wypunktował na pełnym dystansie bezbarwnego Amerykanina ciosami prostymi, korzystając z dużej przewagi zasięgu, jaką miał nad rywalem. Po walce Rory i jego trener zrzucili winę za obraz starcia na pasywnego Amerykanina, który ani razu nie zdecydował się ruszyć ze zdecydowaną szarżą. Jest w tym, oczywiście, sporo racji, ale nie zapominajmy, że do tanga trzeba dwojga… Wreszcie w swoim ostatnim starciu MacDonald próbował przyjąć identyczną taktykę polegającą na punktowaniu pojedynczymi ciosami prostymi w boju ze skreślanym przez wszystkich Robbie Lawlerem – tym razem jednak odwrotna pozycja Amerykanina oraz fakt, że nie zamierzał spędzić walki, przyjmując pojedyncze razy od Kanadyjczyka, doprowadziły do porażki MacDonalda. Asekurancki plan wziął w łeb, a Ares nie był w stanie poczynić odpowiednich korekt w trakcie pojedynku, które pozwoliłyby mu odwrócić jego losy. Został zaprogramowany na bezpieczną walkę i taką stoczył – a że przegrał…
Tym niemniej, MacDonald to szalenie utalentowany zawodnik, który ma jeszcze dużo czasu na szlifowanie swoich już teraz bardzo wysokich umiejętności. Miejmy tylko nadzieję, że porażka z Lawlerem nie wpłynie na niego tak, jak na GSP wpłynęła porażka z Mattem Serrą – oby zatem ze swego ostatniego boju Kanadyjczyk i jego sztab wyciągnęli wniosek, wedle którego przyczyną porażki nie było niezachowanie odpowiedniego bezpieczeństwa, a po prostu brak należytej agresji. Nie wykluczam jednak, co trochę napawa mnie strachem, że w kolejnych starciach zobaczymy jeszcze bardziej asekurancko walczącego MacDonalda i przy tym… zwycięskiego. Którą wersję Aresa zobaczymy, przekonamy się już na UFC 171, gdy młody Kanadyjczyk zmierzy się z znajdującym się moim zdaniem na równi pochyłej Demianem Maią.
W drodze na szczyt
W tle rywalizacji o najwyższe laury toczyć będą się zażarte boje o doszlusowanie do ścisłej czołówki, na co w najbliższej przyszłości szanse ma co najmniej kilku zawodników.
Ostatniego słowa z pewnością nie powiedział jeszcze Jake Ellenberger, choć jego postawa w walce z MacDonaldem każe mi poddać w wątpliwość, czy The Juggernaut kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie poważnie włączyć się do walki o pas mistrzowski. Nokautujące uderzenie i dobre zapasy przy deficytach kondycyjnych i czasami zbyt agresywnej (walka z Kampmannem), a czasami zbyt pasywnej (starcie z MacDonaldem) taktyce nie wróżą dobrze Amerykaninowi.
Do drzwi czołówki mocno również dobija się ultra-agresywny, ale i diablo skuteczny w swoich poczynaniach, Matt Brown, który w świetnym stylu wygrał aż sześć kolejnych walk w UFC. Problemem jednak jest klasa pokonywanych przez Browna rywali – w jego ostatnich bojach nie sposób bowiem znaleźć przeciwnika, którego zaliczyć moglibyśmy do czołówki dywizji półśredniej. Zwycięstwa nad Mikem Pylem czy Jordanem Meinem nie są jeszcze przesłanką wystarczająco mocną, by wymieniać Browna jednym tchem obok Hendricks, Condita, Lawlera czy MacDonalda. Tym większa jednak szkoda, że nie doszło do starcia Nieśmiertelnego z Carlosem Conditem, bo z pewnością rozstrzygnięcie takiego boju powiedziałoby nam bardzo wiele o rzeczywistych możliwościach odrodzonego Matta Browna. Amerykanin ze swoim stylem polegającym na nieustannym ataku i ciągłym spychaniu przeciwników do defensywy stanowi jednak zagrożenie dla każdego przeciwnika w dywizji półśredniej. Immortal jest jednym z niewielu zawodników w UFC, którzy doskonale operują łokciami, siejąc nimi spustoszenie zarówno w stójce, jak i w parterze. Nie dysponuje nokautującym ciosem, ale liczba i różnorodność uderzeń, jakie wyprowadza, mocno naruszają i łamiąc wolę walki rywali, z którymi się mierzy. Jak jednak jego kreatywna i permanentna agresja – bo takie określenie dobrze oddaje sposób walki Browna – sprawdzi się w starciu z czołówką, czas pokaże. Póki co Matt musi uporać się z kontuzją, która uniemożliwiła mu wejście do oktagonu z Conditem.
Jakie Shields to specyficzny zawodnik, który do perfekcji niemalże opracował sztukę korzystania z relatywnie ograniczonych zasobów, którymi dysponuje. Trenujący z Cesarem Gracie zawodnik dysponuje bardzo dobrym parterem, co potwierdził w starciu z uznawanym przez wielu z boga parteru pod MMA Demianem Maią. Shields dysponuje także ponadprzeciętnymi – ale absolutnie nie wybitnymi – zapasami, które pozwalają mu bronić sprowadzeń, samemu sprowadzać bądź, najczęściej, męczyć rywala pod siatką. Do tego Shields dokłada ogromne serce do walki. W płaszczyźnie kickbokserskiej prezentuje się znacznie gorzej – stylem polegającym na wyprowadzaniu masy lekkich ciosów odrobinę przypomina braci Diaz, ale boksersko stoi na znacznie niższym poziomie. Stójka służy mu niemal wyłącznie do tego, by po pierwsze – przetrwać, po drugie, istotniejsze – skrócić dystans i wepchnąć rywala w siatkę bądź go obalić. Shields w ostatnim boju pokonał rozpędzonego Demiana Maię, którego wielu widziało już w walce o pas, przyprawiając tym samym włodarzy UFC o spory ból głowy – styl Amerykanina bowiem dla wielu fanów jest nieprawdopodobnie nudny.
Tym samym dochodzimy do prawdopodobnie najbardziej eksplozywnego w dywizji półśredniej zawodnika, Hectora Lombarda, którego na UFC 171 zestawiono właśnie z prawdopodobnie najbardziej flegmatycznym z czołowej dziesiątki Jakiem Shieldsem. Ciężkoręki Kubańczyk zanotował świetny debiut w dywizji półśredniej, demolując Nate’a Marquardta. Zestawienie go z Shieldsem uważam za bardzo rozsądne posunięcie Joe Silvy, podobne nieco do zestawienia Lawlera z MacDonaldem. Możemy być bowiem pewni, że walka Lombarda z Shieldsem skończy się przed czasem. Albo dynamiczny Kubańczyk ustrzeli szybko Amerykanina, albo ten ostatni przetrwa pierwszą i drugą rundę, by w trzeciej poddać wymordowanego i słaniającego się na nogach Lombarda. Jeśli wygra Kubańczyk, problem UFC z nudziarzem w czołówce przestanie istnieć. Jeśli wygra Shields, zrobi to prawdopodobnie przed czasem, dzięki czemu… nie będzie już takim nudziarzem i jego promocja będzie odrobinę łatwiejsza. W czarnym scenariuszu jednak Shields wygrywa, ale w stylu podobnym do tego, w jakim pokonał Tyrone’a Woodley’a – ale taki scenariusz uważam za najmniej prawdopodobny i raczej nie jestem w takim przekonaniu odosobniony.
Tuż za rogiem
Poza wymienionymi powyżej istnieje jeszcze kilku co najmniej zawodników, którzy wkrótce mogą dokonać sporych przetasowań w hierarchii dywizji półśredniej. Ich obecność powoduje, że już i tak interesujące zmagania w tej kategorii wagowej z każdym ich kolejnym zwycięstwem nabierać będą rumieńców.
Zapomniany i zmagający się z kontuzjami mistrz Strikeforce Tarec Saffiedine w końcu zadebiutuje w UFC 4 stycznia w starciu z Hyun Guy Limem.
Wciąż cholernie utalentowany, ale zdecydowanie przesadzający z popisami w oktagonie Erick Silva powróci do akcji na UFC Fight Night 36, gdzie w klasycznym, jak się zdaje, mismatchu na odbudowanie zmierzy się z Natem Loughranem. Gdyby Silva trafił pod skrzydła Grega Jacksona, który wcieliły odrobinę taktyki do jego pojedynków, mógłby stać się liczącym się, choć już nie tak efektownym graczem w kategorii do 170 lbs.
Kapitalnie swoją przygodę z UFC rozpoczął agresywny striker Brandon Thatch, demolując kolanami Justina Edwardsa oraz, na obcej ziemi, Paulo Thiago. Świetna stójka i kapitalne warunki fizyczne wróżą mu ciekawą przyszłość, choć jego agresywny styl walki może stać się też jego przekleństwem w pojedynkach z dobrymi zapaśnikami, których w dywizji półśredniej nie brakuje.
Po dwóch wygranych i przerwie spowodowanej kontuzją do oktagonu powróci też świetny grappler Gunnar Nelson, który na UFC Fight Night 37 stanie do boju ze schodzącym do dywizji półśredniej – po ubiciu w średniej Thiago Perpetuo – Omarem Akhmedovem.
Warto również mieć na uwadze robiącego furorę w UFC Adlana Amagova, który na gali UFC Fight Night 35 zmierzy się z bardzo dobrym zapaśnikiem Jasonem Highem, a także Alexa Garcię, który na co dzień trenuje w Tristar Gym, a w swoim debiucie zmasakrował Bena Walla, udowadniając, że można trenować z GSP i podejmować ryzyko w oktagonie.
Nie mam wątpliwości, że po abdykacji dotychczasowego dominatora nastały szalenie interesujące czasy dla dywizji średniej w UFC, którym przyglądać będziemy się z tym większym zainteresowaniem, że ostatnio zasilił jej szeregi Paweł Pawlak.
…………………
Autor powyższego artykułu prowadzi portal Lowking.pl, na którym Czytelnicy znajdą wiele tekstów analitycznych o polskim i światowym MMA.
Hoho, Naiver na fight24.. to na stałe czy jak? Sam przegląd półśredniej bardzo dobry, chociaż nie wspomniałeś o Woodleyu który walczy z Conditem.
🙂 Fight24 i Lowging.pl nawiązały współpracę i teraz na naszej stronie będą pojawiać się co jakiś czas artykuły Naivera
Dobry artykuł – umarł król , niech żyję król = Hendricks .
Sytuacja na naszym podwórku w KSW w kategorii półśredniej także wydaję się być coraz ciekawsza podnosząca mocno poziom sportowy tej organizacji – oczywiście to moje osobiste zdanie .
pozdrawiam .
Ja czekam bardzo niecierpliwie na walkę Lombarda 😀 moim zdaniem ubije Shieldsa a później już będzie ciekawie hehe
Autorskie teksty zawsze mile widziane. Będzie kompatybilność z „Z przymrużeniem oka”.
Dywizji półśredniej a nie średniej w przedostatnim akapicie 😉